Już jakiś czas temu przybliżaliśmy sylwetkę Ziggiego. A było to przy okazji recenzji jednej z płyt Melody Makers, formacji z którą do tej pory artysta odnosi swe największe sukcesy i głównie dzięki niej zaistniał na rynku muzycznym. Pomimo że staram się nie powielać przedstawianych uprzednio wykonawców, dziś naruszę tę niepisaną zasadę. Rzecz jest o tyle ciekawa, że frontman wymienionej grupy udziela się z powodzeniem również solo. A że jego działania nie przechodzą bynajmniej bez echa, fakt ten zasługuję na odnotowanie, tudzież bliższe omówienie.
Dragonfly (2003)
Na samym wstępie wspomnieć należy, że 'Dragonfly' (solowy debiut Marleya), powstał przy udziale wielu znamienitych gości, którzy w mniejszym lub większym stopniu odcisnęli swe piętno na tym wydawnictwie, jak i kształcie poszczególnych kompozycji. Dla zachowania porządku przytoczmy nazwiska tylko części z nich. Wśród takowych znaleźli się m.in. basista Flea, muzyk kojarzony głównie z funkrockowej grupy Red Hot Chili Peppers, jak również były już gitarzysta 'papryczek', a dziś spełniający się solowo i w różnego rodzaju efemerycznych projektach John Frusciante. Ich obecność wyczujemy w elektryzującym 'Rainbow In The Sky', a samego basisty w lirycznej balladzie 'Melancholy Mood'. Płytę uświetnili swą obecnością także inni znani grajkowie, w tym, co tutaj oczywiste, wywodzący się z reggae'owego nurtu, np. Tyrone Downie, jako klawiszowiec i muzyk sesyjny, niegdyś współpracujący m.in. z Bob Marley & The Wailers, Alpha Blondy, Black Uhuru, czy samym mistrzem roots - Burnin Spearem.
Jednak nie tylko tak znakomite osobowości ze świata dźwięków zapewniają odpowiednio wysoki poziom 'Dragonfly'. Mianowicie przy produkcji albumu maczał swe palce Scott Litt, postać być może zagadkowa i bardziej znana fanom alternatywnego rocka, a tym, co liznęli tej stylistyki nieco mniej, należy nadmienić, że jest osobą w znacznej mierze odpowiedzialną za brzmienie płyt tak uznanych formacji, jak choćby R.E.M. (m.in. 'Automatic For The People'), Nirvana ('In Utero'), czy pogrobowców Joy Division, kapeli New Order. Natomiast tą pozycją udowadnia, że również w brzmieniach około jamajskich ma wiele do zaproponowania i co więcej, wychodzi z tej potyczki zwycięsko. Scottowi przy produkcji 'Dragonfly' pomagał sam sygnujący ją Ziggy i nie dość, że sprawował pieczę nad całością, to dodatkowo zagrał na większości słyszalnych tu instrumentów.
Widać więc gołym okiem, że również w tym przypadku rekomendacja co do selektywności produkcji wydaje się zbędna. W muzyce, jaką przynosi nam to wydawnictwo, nie sposób doszukać się wielu odniesień do korzennego reggae, którego tutaj akurat jest jak na lekarstwo. Niemniej jednak gatunek ten przefiltrowany jest w odpowiednich proporcjach przez inne style, jak soul, jazz, a w szczególności rock. Otwierający płytę utwór tytułowy jest zarazem pewnego rodzaju wprowadzeniem po dźwiękach jakie dominują na debiucie, a usłyszymy w nim grzechotki, grę gitary klasycznej na przemian z elektryczną, wspomaganą przez efekt nazywany 'kaczką', jednak nade wszystko przyciągający wokal Ziggiego. Następny w kolejności, 'True To Myself', to po prostu zgrabny rockowy utwór z ciekawie wyeksponowaną partią organów, który zostaje w głowie na dłużej, a dzięki chwytliwej melodii nadaje się do nucenia. Rocka, w tym przypadku z soulem i szczyptą reggae, doświadczymy więcej w 'I Get Out', gdzie w refrenie dominuje ciężkawa gitara, a samemu kawałkowi poprzez uzyskany klimat najbliżej do poszukiwań Lenny'ego Kravitza (z okresu 'Circus'). Na 'Dragonfly' znajdziemy też bez trudu sporo przykuwających uwagę rozwiązań aranżacyjnych i tak: w pogodnym 'Looking' obok brzmiącej 'miękko' gitary pojawia się m.in. akordeon, a we wspomnianym już na wstępie 'Rainbow In The Sky' mocno zaakcentowany przez perkusje i pianino rytm uzupełniają wpadające w ucho, choć oszczędne w grze jazzowe dęciaki, a gdzieniegdzie kobiece chórki. Nie brak na płycie również prawie popowych przystanków, jak choćby wskazany wcześniej 'Melancholy Mood' z wybijającym się solem trąbki, czy 'Never Deny You' z pianinem i budującymi klimat smyczkami. Utwór ten, w założeniu będący balladą, ożywia się pod koniec przez wprowadzenie organów, a w środkowej improwizacji pobrzmiewa w nim coś z reggae. Nie zabrakło też miejsca na 'taneczny', energiczny beat w 'Good Old Days' z gościnnym udziałem Cadelli Marley, kompozycja, choć oszczędna instrumentalnie, równocześnie wykonana z niemal gospelową żarliwością. Jak na muzyka o jamajskich korzeniach przystało, Ziggy nie zapomina o reggae, tu w postaci trwającego ponad 5 minut 'Shalom-Saalam', również z tekstem o pozytywnym przesłaniu.
Podsumowując, krążek zawiera 11 piosenek, które dzięki swej różnorodności trafią, mam nadzieję, do sporego grona odbiorców, odnajdujących się po prostu w dobrej muzyce a 'Dragonfly' znajdzie się na półce większości z nich.