Styczeń 2014, Magda i Krzysiek
Pomysł napisania relacji z podróży na Jamajkę zrodził się jeszcze podczas pobytu na wyspie. Wydawało się to wtedy jasne, proste i oczywiste, jednak realizacja tego pomysłu okazała się trudniejsza niż mogliśmy przypuszczać. Patrząc na wszystko co się tam wydarzyło z perspektywy Polski i próbując ubrać nasze przeżycia w słowa, nasuwa się jedno podstawowe pytanie: którą Jamajkę opisać? Treasure Beach, w którym oprócz przyjaznych, otwartych i zaciekawionych przybyszami z Europy miejscowych możemy spotkać frików z całego świata? Negril - piękne plaże pełne turystów i jamajskich hustlerów? A może Kingston, stolicę pełną kontrastów, rozdartą pomiędzy szklanymi biurowcami, eleganckimi rezydencjami i byle jak skleconymi chatkami z desek i blachy falistej? Czy też położone z dala od turystycznych szlaków miasteczka i wioski, żyjące w swoim nieśpiesznym tempie? Ocho Rios? Góry Błękitne? Priory, które zmieniło swoje oblicze na czas odbywającego się tam festiwalu Rebel Salute a zapewne na codzień wygląda zupełnie inaczej?
Będąc relatywnie niewielką wyspą Jamajka ma tak różnorodne oblicza że wymyka się jednoznacznym opisom. Mimo to pokusiliśmy się o próbę ujęcia w słowach tego co udało nam się zobaczyć, usłyszeć i czego mogliśmy doświadczyć. To co najbardziej nas urzekło w tej tropikalnej wyspie to jej mieszkańcy. Ludzie, których spotykaliśmy i z którymi zetknęliśmy się podczas naszego dwutygodniowego pobytu na wyspie: młodsi i starsi rastamani, staruszkowie przesiadujący pod sklepami i w barach, bezdomni mieszkający na plaży, sprzedawcy pamiątek, owoców czy innych smakołyków, kierowcy, kelnerzy, barmani, kucharze, rolnicy, sklepikarze, muzycy, łowcy okazji, przewodnicy, nauczyciele, uczniowie, rodzice z dziećmi, rybacy, znachorzy, robotnicy, studenci, didżeje, artyści... Ludzie o otwartych sercach, o niesamowitych talentach i zdolnościach, czerpiący radość z każdej chwili, ludzie od których mogliśmy się wiele nauczyć.
Welcome to Jamaica
Nie ma co się oszukiwać, podróż na Jamajkę do lekkich, łatwych i przyjemnych nie należy. Z Polski nie ma bezpośrednich lotów, konieczna jest przesiadka na którymś z lotnisk w Europie Zachodniej. Najlepiej byłoby przespać te kilkanaście godzin w samolocie, nam się nie udało - byliśmy zbyt podekscytowani nieuchronnie zbliżającym się spotkaniem z Wyspą. Pod koniec podróży krótkie międzylądowanie na Kubie (niestety bez możliwości opuszczenia samolotu), potem jeszcze "chwilka" lotu i wylądowaliśmy w Montego Bay. Formalności na lotnisku zostały załatwione zadziwiająco szybko (zadziwiająco, bo naczytaliśmy się, że jest to droga przez mękę i potrafią trwać naprawdę długo) i w końcu mogliśmy odetchnąć tropikalnym jamajskim powietrzem. Jak się przyleciało z mroźnej Europy, w międzyczasie spędzając mnóstwo czasu w klimatyzowanych samolotach i na lotniskach jest to naprawdę duży szok, przez niektórych zwany efektem "otwarcia drzwiczek od piekarnika", kiedy gorące powietrze niespodziewanie bucha zza rozsuwanych szklanych drzwi. Po chwili nadjechał nasz dudniący basem busik, przesympatyczny kierowca w siwych dredach pomógł nam upchnąć bagaże i wyruszyliśmy w drogę do Treasure Beach. Podróż upłynęła na obserwacji zmieniających się widoków za oknem. A było co obserwować! Droga wiła się wśród gór raz wznosząc się, raz opadając w osnute mgłą doliny, przydrożna roślinność zdawała się wdzierać na szosę, nad wszystkim górował srebrny księżyc. Przez otwarte okna wdzierały się zapachy fauny i flory, przydrożnych barów i marihuany. Co jakiś czas z nocnej dżungli wyłaniały się wioski, w każdej nawet najmniejszej znajdował się tętniący życiem bar, zgromadzeni tłumnie lokalsi pozdrawiali nas machaniem, my odwzajemnialiśmy pozdrowienie trąbiąc. W późniejszym czasie przyzwyczailiśmy się do tego, że na Jamajce używa się samochodowego klaksonu w zupełnie innym celu niż u nas. Trąbi się dużo i często: przy wyprzedzaniu, przy dojeżdżaniu do ślepego zakrętu, aby uprzedzić kierowcę, który ewentualnie może nadjeżdżać z naprzeciwka, że jedziemy, aby pozdrowić mijanych na drodze pieszych, rowerzystów, motocyklistów, innych kierowców czy np. przydrożnych sprzedawców owoców, czy też żeby po prostu oznajmić, że nadjeżdżamy. Jeżeli będziecie spacerować skrajem drogi, nie podskakujcie ze zdziwienia jeśli nadjeżdżający pojazd ogłuszy Was trąbieniem, witajcie na Jamajce.
Na Plaży pełnej Skarbów
Po dotarciu do celu czyli do rybackiej wioski noszącej barwną nazwę Treasure Beach rozlokowaliśmy się w skromnych pokojach a dobiegający nas zza okna kojący szum fal Morza Karaibskiego zrekompensował nam brak luksusowego wyposażenia z nawiązką. Po orzeźwiającym prysznicu przyszła pora na pierwszy nocny spacer po wiosce. Jako że ogród naszego Guest House'u graniczy bezpośrednio z plażą, właśnie tam skierowaliśmy pierwsze kroki. Mając w pamięci przenikliwe zimno polskich ulic pełnych styczniowego śniegu, ciągle niedowierzaliśmy, że spacerujemy w środku nocy po karaibskiej plaży w tiszertach i krótkich spodenkach. Włócząc się wzdłuż morza spotkaliśmy starego rastamana siedzącego przy ognisku, z potoku słów w patois wyłowiliśmy zaproszenie, więc dołączyliśmy do niego z przyjemnością. Patrząc w ogień i słuchając melodii jamajskiego języka dostrajaliśmy się do wibracji Wyspy, a wszystkie sprawy dnia codziennego, które zostały gdzieś daleko za oceanem stały się tak odległe że aż nierealne. Realne było tylko to, co tu i teraz. Uspokajający szum morza, trzaskające iskry i uśmiechnięte twarze obok. Gdy ognisko dogasło postanowiliśmy udać się na zasłużony odpoczynek, po takiej ilości wrażeń należało się. A tu niespodzianka: nie da się zasnąć! Pomimo dwóch nieprzespanych nocy i długiej męczącej podróży - nic z tego. Zmiana czasu zrobiła swoje, prawdopodobnie emocje związane z wymarzoną podróżą też. Całe szczęście mieliśmy do dyspozycji altanę z palmowym dachem i hamakami, w której spędziliśmy resztę nocy dyskutując, aż nie wiadomo kiedy zza horyzontu nad morzem wynurzyło się słońce. Wschód słońca na Jamajce ma miejsce około 6 rano, zachód natomiast jest około 18 - co nas wprawiło w lekkie zdziwienie, nie wiedzieć czemu zawsze wyobrażaliśmy sobie, że słońce na Wyspie zachodzi dużo później.
Rano udało nam się na krótko zasnąć, po przebudzeniu kontynuowaliśmy zwiedzanie miejscowości, która miała być naszym punktem zaczepienia i bazą wypadową przez cały nasz pobyt na Jamajce. Ale zanim przeszliśmy do zwiedzania, należało coś przekąsić. Niewątpliwie bezkonkurencyjne jest tradycyjne jamajskie śniadanie czyli ackee and saltfish (ackee z solonym dorszem). Ackee to rosnący na drzewie tropikalny owoc, który można zrywać dopiero kiedy sam się otworzy, zamknięty jest trujący. Zebrane otwarte ackee oczyszcza się z czerwonych nitek oraz czarnych "pestek" które są niejadalne, a pozostałą jadalną część koloru żółtego gotuje się we wrzątku i smaży z kawałkami solonej ryby. Smażone i odpowiednio przyprawione ackee ma kolor i konsystencję zbliżoną do jajecznicy i nieporównywalny do niczego smak. Takie śniadanie jest bardzo sycące, popite szklanką świeżo wyciśniętego soku i filiżanką bardzo mocnej jamajskiej kawy daje mnóstwo energii. Kwestię ewentualnej dolewki kawy sugerujemy poważnie przemyśleć, bo kawa Blue Mountain nie dość, że należy do jednej z najlepszych w świecie, to daje potężnego kopa. Tak posileni kontynuowaliśmy poznawanie Treasure Beach.
Podobnie jak na polskiej wsi jednym z centralnych punktów wioski jest sklep, wokół którego zbierają się starsi i młodsi, o każdej porze można tam kogoś spotkać - w ciągu dnia zazwyczaj są to weseli dziadkowie żartujący i przekomarzający się między sobą, wieczorem zwykle pojawia się sporo okolicznej młodzieży, słuchającej najnowszych hitów Vybz Kartela ze smartfonów i komentującej pędzące motocykle. Popijają rum i Red Stripe'a, część pali jointy, są przy tym bardzo otwarci i kontaktowi, zaciekawieni obcymi, można z nimi pogawędzić na różne tematy. Chętnie też pozują do zdjęć (co w innych częściach Jamajki nie zawsze jest takie oczywiste), a przy tym tryskają wręcz energią i humorem. Akurat jeden z bezzębnych staruszków przesiadujących pod sklepem, na oko mocno po siedemdziesiątce, dał popis podrywu w typowo jamajskim stylu, podając rękę na przywitanie i pytając o imię, sam przedstawił się jako Mr. Sexy, czym wywołał niepohamowane salwy śmiechu swoich kompanów.
Innym ważnym punktem Treasure Beach jest sklep u Juniora. Junior wbrew swojemu przydomkowi nie jest może najmłodszy, za to słynie z najlepszego kurczaka jerk w okolicy. Jerk to typowo jamajski sposób przyrządzania mięsa, zazwyczaj drobiu, ale spotyka się też "jerkowaną" wieprzowinę i ryby, polegający na zamarynowaniu w odpowiedniej mieszance przypraw (każdy ma swoją recepturę, według której przygotowuje marynatę i zwykle pilnie jej strzeże), a następnie powolnym opiekaniu w charakterystycznej okrągłej beczce. Junior nie przyrządza swojego popisowego dania codziennie, ale bezproblemowo można się z nim dogadać na konkretny dzień i przybliżoną godzinę. Można też uciąć sobie miłą pogawędkę na dowolny temat. Ogólnie na Jamajce, a zwłaszcza w małych miejscowościach typu Treasure Beach bardzo rzadko mija się kogoś bez słowa. I nie ma znaczenia czy spotykasz tę osobę po raz pierwszy, kojarzysz z widzenia czy też jest to dalszy lub bliższy znajomy. Wypada co najmniej się przywitać, wymienić parę zdań czy też wdać się w dłuższą dyskusję. To jeden z motywów, który urzekł nas w zarówno w Treasure Beach jak i na całej Jamajce: każdy znajdzie chwilę czasu na rozmowę. Tak właśnie poznaliśmy Juniora - zagadał do nas, gdy mijaliśmy jego sklep. I nie była to męcząca, nachalna gadka sprzedawców, jaką spotyka się np. w krajach arabskich, a miła i sympatyczna rozmowa, którą kontynuowaliśmy w oczekiwaniu na nasze danie. Smak Juniorowego jerk chickena przerósł nasze najśmielsze oczekiwania, od tego momentu polecaliśmy wszystkim to miejsce. Oprócz kurczaków u Juniora w godzinach porannych można zaopatrzyć się w świeże owoce a także zjeść na śniadanie kubek świeżo przygotowanej w wielkim garze wzmacniającej owsianki z orzechami.
Kolejne istotne miejsce na mapie Treasure Beach to bar Eggy'ego. Położony bezpośrednio na plaży, znany jest jako idealne miejsce do podziwiania zachodów słońca. Panuje tam niesamowita atmosfera, przyciągająca nieszablonowe postaci. Podczas partyjki domino poznaliśmy Amerykanina, weterana wojny w Wietnamie, który po przejściu na emeryturę odnalazł tutaj swoje miejsce na ziemi i zamieszkał w chatce na plaży. Emocje rozgrzane przy grze w domino można schłodzić zimnym Red Stripe'm, dla głodnych Eggy zaserwuje pyszną rybkę przygotowaną wedle życzenia i złowioną zaledwie kilka godzin wcześniej.
Treasure Beach kryje wiele ciekawych miejsc, które warto odwiedzić jak chociażby bar u Smurf'a - gdzie zjedliśmy przepyszną langustę z masłem czosnkowym, restauracja Jack's Sprat, do której przylega plaża ze strzeżonym kąpieliskiem, bar u Kim - gdzie można nawiązać wiele ciekawych znajomości z miejscowymi. Na każdym kroku spotykamy wyjątkowych ludzi, pogodnych i uśmiechniętych. Mimo, że wielu z nich żyje skromnie czy wręcz biednie, potrafią zarażać pogodą ducha jaką trudno spotkać w europejskich miastach.
Kąpiel pod wodospadem
Pierwszą wycieczką, na jaką wybraliśmy się po aklimatyzacji w Treasure Beach była wyprawa na wodospady YS. Miejsce idealne zarówno dla miłośników chilloutu i leniuchowania jak i zwolenników mocniejszych wrażeń. Można urządzić piknik pod drzewem i zwyczajnie wypoczywać, obserwując kolibry, zjadając zakupione po drodze pikantne paprykowe krewetki (hot swimps) i popijając je zimnym Red Stripe'm, można popływać w jednym z naturalnych basenów pod wodospadami, a miłośnicy mocniejszych wrażeń mogą wcielić się w postać Tarzana i zjazd na linie nad wodospadami uwieńczyć skokiem do wody. Miejsce to może nie jest kameralne, spotkamy tam sporo turystów ale teren jest tak rozległy, że nie stanowi to jakiegoś większego problemu. My w każdym razie mamy bardzo pozytywne wspomnienia z wodospadów, pełen relaks i orzeźwiająca kąpiel pod wodospadami wprowadziła nas w dobry nastrój. Warto zarezerwować sobie przynajmniej pół dnia na wizytę - czas spędzany tam mija bardzo szybko.
W krainie rumem płynącej
Mimo, że Appleton Rum Estate - fabryka najbardziej popularnego na Jamajce wysokoprocentowego trunku to miejsce typowo turystyczne, kiedy zwiedzaliśmy destylarnię można było na spokojnie wszystko obejrzeć i usłyszeć i nikt nikomu nie deptał po piętach. Zwiedza się z przewodnikiem, który krótko opowiada o historii rumu, przedstawia etapy z jakich składa się proces jego wytwarzania, prezentuje historyczne urządzenia, jakich kiedyś używano przy produkcji tego trunku, dostajemy też szczegółową informację na temat jego rodzajów i gatunków. Chętni mogą również wejść na charakterystyczną wieżę i podziwiać z niej piękne okoliczne widoki. Potem następuje degustacja, przez niektórych uważana za gwóźdź programu. Na barze wystawiane są butelki z kilkunastoma rodzajami rumu, jednorazowe plastikowe kieliszki i? proszę się częstować. Ograniczeń generalnie nie ma, ale skoro nasza polska wycieczka nie wypiła wszystkiego, nasuwa się wniosek, że takie ograniczenia byłyby zbędne. Warto jednak znać swoje możliwości, bo dla osoby nieprzyzwyczajonej do tego typu rozrywek wlanie w siebie kilkunastu różnych rodzajów rumu w sporych ilościach może zakończyć się niezbyt ciekawie. Na terenie wytwórni działa też sklepik, gdzie można zakupić dowolnie wybrany gatunek rumu, gdyby któryś wyjątkowo nam posmakował.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na chwilę relaksu w Alei Bambusowej, która jest bardzo urokliwym miejscem, a po powrocie do Treasure Beach kontynuowaliśmy imprezę.
Mauzoleum Boba Marleya w 9 Mile
Będąc na Jamajce, a tym bardziej uważając się za miłośnika muzyki reggae, zwiedzenie Mauzoleum Boba Marleya można nazwać obowiązkowym punktem programu. Znajduje się ono w górach, w małej miejscowości Nine Mile, bliżej północnego wybrzeża Wyspy, gdzie urodził się i spędził pierwsze lata życia człowiek nazywany przez wielu Królem Reggae.
Podróż z Treasure Beach trwa kilka godzin, dlatego też po drodze zatrzymaliśmy się na przydrożnym straganie uginającym się pod ciężarem przeróżnych owoców. O niektórych nigdy w życiu nie słyszeliśmy, nazwy innych gdzieś obiły nam się o uszy, ale nie mieliśmy pojęcia jak wyglądają. Jeszcze inne, jak niby znane nam dobrze banany występują w odmianach i rodzajach przyprawiających o zawrót głowy. Możemy spróbować bananów kwaśnych jak cytrusy czy słodkich jak nutella, są małe zwane "baby bananas" i banany zielone, banany do jedzenia na surowo i zdatne do spożycia jedynie po uprzednim ugotowaniu lub usmażeniu, można tak wymieniać w nieskończoność.
Zaopatrzeni w owoce ruszyliśmy w dalszą drogę by dotrzeć do wręcz kultowej wioski Nine Mile. Bob Marley Mausoleum mimo swojego komercyjnego charakteru jest warte odwiedzenia przynajmniej raz. Można zwiedzić dom, w którym mieszkał Bob, jego podwórko, usłyszeć od przewodnika wiele ciekawostek o Królu Reggae. Jest sklep z pamiątkami, płytami i koszulkami, a także bar z napojami i przekąskami. Po zwiedzaniu krótki odpoczynek przed dalszą drogą, wtedy to nasz rasta kierowca pokazał nam coś co Jamajczycy nazywają "eye-water". Jest to płyn wyciśnięty z charakterystycznego, rosnącego na drzewach owocu. Po zaaplikowaniu tego płynu do oczu ostrość i jasność widzenia poprawia się, widzimy dalej i lepiej. To tylko jeden z wielu przykładów na to, że Jamajczycy nie utracili kontaktu z naturą i żyją blisko niej, hołdując zasadzie "Natura ma odpowiedź na wszystko".
Rebel Salute
Pierwsza niespodzianka spotkała nas tuż po przyjeździe do miejscowości Priory, gdzie odbywa się jeden z największych i najważniejszych festiwali muzycznych na Jamajce - Rebel Salute. Przed hotelem spotkaliśmy samego Johnny'ego Osbourne'a, żywą legendę muzyki reggae, który swoją karierę zaczynał jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku, a obecnie na co dzień mieszka w USA. Jak się okazało Johnny - jedną z gwiazd festiwalu, mieszka w tym samym hotelu co my. Później widywaliśmy go, a to na śniadaniu, a to pod parasolami przy basenie. Cała obsługa była podekscytowana obecnością tak znakomitego gościa, emocje można porównać do pojawienia się w polskim hoteliku postaci pokroju Zbigniewa Wodeckiego czy Krzysztofa Krawczyka ;)
Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na teren festiwalu. Przed wejściem mnóstwo sprzedawców oferujących dobra wszelakie: ciepłe i zimne przekąski, napoje, flagi, plastikowe trąbki - jak się przekonaliśmy na własne uszy - niezbędne wyposażenie każdego uczestnika dużej jamajskiej imprezy, a także składane wędkarskie krzesełka. Podczas wielogodzinnego festiwalu Jamajczycy lubią sobie wygodnie usiąść i posłuchać koncertu, część przynosi krzesełka ze sobą, reszta ma możliwość zakupu takiego sprzętu przed wejściem. Jako, że koncerty startują ok 20:00-21:00 i kończą się dopiero grubo po wschodzie słońca czyli ok 8:00-9:00, jamajska zapobiegliwość wydała się nam dość logiczna. Po dosyć drobiazgowej kontroli na bramce znaleźliśmy się w środku i pierwszą osobą jaką spotkaliśmy była... Queen Ifrica! Jedna z gwiazd festiwalu, a także partnerka życiowa głównego organizatora Tony'ego Rebela okazała się być niezwykle ciepłą i sympatyczną osobą.
Warto wspomnieć, że Rebel Salut promujący roots reggae przebiega pod hasłem "No weapons, no drugs, no alcohol, no meat". Zamiast trunków procentowych można było spróbować tradycyjnych jamajskich energetyzujących ziołowo-korzennych napojów pod nazwą Roots, posilić się rozgrzewającą "power soup", skosztować mocnej jamajskiej kawy albo ochłodzić się owocowymi koktajlami. Sposób sprzedaży przekąsek i napojów różni się mocno od tego, który występuje na naszych festiwalach. Podobało się nam wspieranie przez festiwal drobnych lokalnych sprzedawców, którzy krążyli poza strefą gastronomiczną, przeciskali się pośród publiczności z napojami i przekąskami, dzięki nim można było ugasić pragnienie nie tracąc ani sekundy z występu ulubionego wykonawcy. Na festiwal zaproszono całą czołówkę jamajskich artystów reggae, nam najbardziej do gustu przypadły występy Bugle'a, Chucka Fendera, Iba Mahr'a, Kabaka Pyramid, Pantateuch, wspomnianych już Tony'ego Rebel'a i Johny'ego Osbourne'a, Petera Metro, The Tamlins, Johna Holta i Damiana Marleya.
Co ciekawe, nie były to pełne półtorej - czy nawet dwugodzinne koncerty, jakie znamy z europejskich festiwali. Zaproszonych wykonawców było tylu, że zwykle każdy miał do dyspozycji zaledwie pół godziny, a w przypadku największych gwiazd godzinę. Nie było długich przerw pomiędzy występami, jakie zdarzają się na polskich festiwalach, bo riddim band zapewniający oprawę muzyczną zmienił się jedynie z 3 razy przez całą noc i tylko wtedy miały miejsce krótkie, dziesięcio- lub piętnastominutowe przerwy, w których publiczność z drugiej sceny zabawiał charakterystyczny i charyzmatyczny Sky Juice ze swoim soundem Metro Media. Niestety nadmiar festiwalowych emocji i zmęczenie tego dnia wzięły górę i nie doczekaliśmy wschodu słońca, kiedy to Luciano dał podobno świetny koncert w klimacie Nyabinghi. Drugi dzień Rebel Salute to kolejna niepowtarzalna okazja by usłyszeć na żywo plejadę jamajskich gwiazd, tym razem zostaliśmy do samego końca. Zapadły nam szczególnie w pamięć świetne występy m.in. Ginjah, I-Wayne, Queen Ifrica, Admiral Tibet, Big Youth, Bob Andy, Horace Andy, Pinchers, Louie Culture i Leroy Sibbles. Kolejność prezentowania się artystów na scenie zależała od ich popularności i największe gwiazdy były zarezerwowane na sam koniec festiwalowego dnia. Ciekawostką było pojawienie się na tym typowo reggae'owym festiwalu gwiazdora dancehall Bounty Killera. który zamiast pod groźnym pseudonimem pojawił się pod swoim prawdziwym nazwiskiem Rodney Price i dał bardzo energetyczny show. Przedostatnim artystą tego wieczoru był Jah Cure, mimo iż cenimy tego artystę, nieco nas zaskoczyło takie prestiżowe miejsce w lineupie i ogromny aplauz jaki dostał po wejściu na scenę. Wart odnotowania jest również porywający koncert Capletona, który zagrał już po wschodzie słońca i jednocześnie zamykał cały dwudniowy festiwal. Koncert króla ognia skończył się po 9 rano!
Kingston Town
Zwiedzanie stolicy Jamajki rozpoczęliśmy od Muzeum Boba Marleya przy Hope Road. To tu mieszkał Marley kiedy zdobył już popularność, pod tym adresem mieściło się też studio nagraniowe i wytwórnia płytowa Tuff Gong. Miejsce, mimo swojego dość turystycznego charakteru na pewno warte jest zwiedzenia. Można dowiedzieć się wielu ciekawostek z życia Boba, obejrzeć pokój, w którym miał miejsce nieudany zamach na jego życie czy przejrzeć wycinki prasowe z czasów największej popularności króla reggae. Poza tym jest duża szansa, że spotkamy jakąś gwiazdę reggae (my natknęliśmy się na jednego z synów Boba - Juliana Marleya), a także możliwość ciekawych rozmów z interesującymi ludźmi (nasz rozmówca w postaci wiekowego rastamana okazał się być muzykiem, który doskonale kojarzy Polskę, ponieważ miał okazję wystąpić na Przystanku Woodstock w roli muzyka w zespole Damiana Marleya, innego syna Roberta Nesty).
Kolejny punkt na naszej mapie to Port Royal - dawny port piratów z XVII w. Sam port został w dużym stopniu zniszczony przez trzęsienia ziemi, ale nie przeszkadzało nam to poczuć się przez chwilę jak piraci z Karaibów. Zwiedziliśmy pozostałości portu i brytyjskich fortyfikacji, a także m.in. tzw. Giddy House - budynek odchylony od pionu w wyniku jednego z trzęsień ziemi. Polecamy wejście do środka - przyzwyczajony do pionowych ścian ludzki błędnik momentalnie zaczyna wariować.
Jako że nasza wyprawa była wyprawą muzyczną, nie mogło zabraknąć słynnych jamajskich studiów nagraniowych. W legendarnym Studio One poznaliśmy syna założyciela i pierwszego właściciela Studio One sir. Clemes'a "Coxson'a" Dodda i mieliśmy okazję zwiedzić miejsce, gdzie powstało wiele fundamentalnych dla muzyki reggae nagrań. W niemniej legendarnym Tuff Gong'u (przeniesionym z miejsca gdzie obecnie mieści się Muzeum Boba Marleya na Marcus Garvey Drive) nie tylko na własne oczy zobaczyliśmy wnętrza najbardziej znanego na Jamajce działającego studia nagraniowego i tłoczni płyt winylowej, ale mieliśmy okazję spotkać popularnych obecnie artystów, przedstawicieli ruchu roots revival: Jah9 i Protoje.
Góry Błękitne
Opuszczając hałaśliwe i nieco chaotyczne Kingston i wjeżdżając wąską, wijącą się drogą w kierunku Gór Błękitnych, mieliśmy wrażenie, że znaleźliśmy się w innym świecie. Zapierające dech w piersiach widoki, niesamowite kolory, roślinność wdzierająca się na szosę, mgły wiszące w dolinach... Nie da się tego opisać, ale gwarantujemy że nie da się również pozostać na to obojętnym. Wszystko zdaje się być w idealnej harmonii i perfekcyjnie do siebie pasować, zgodnie z planem Matki Natury. Kompletne przeciwieństwo pełnego kontrastów Kingston. Do tego pensjonat, w którym spaliśmy był jakby wciśnięty w zbocze jednej z gór z zapierającym dech w piersiach widokiem na majaczące daleko w dole światła Kingston. W Górach Błękitnych zwiedziliśmy małą plantację kawy i innych roślin (m.in. ananasów, które, jak się okazało, wcale nie rosną na drzewach), mieliśmy też sporo czasu na spacery i podziwianie naprawdę wyjątkowych pejzaży.
Ogromne wrażenie zrobiła na nas wizyta w rasta wiosce, bardzo wysoko w górach. Nie da się tam dojechać samochodem, do obozu wiedzie wąska, kręta ścieżka wśród drzew i krzewów. Mieszkańcy wioski okazali się być bardzo mili i otwarci, chętnie opowiadali o swoim życiu, wierzeniach, obrzędach. Młodzi rasta zorganizowali też dla nas krótką wycieczkę po wiosce, dotrzymanie im tempa w ciągłym wspinaniu po skalnych ścieżkach stanowiących szlaki komunikacyjne w obozie było nie lada wyzwaniem. Schodząc w dół do naszego miejsca zakwaterowania spotkaliśmy jeszcze duchowego przywódcę całej wspólnoty, który bardzo ciekawie opowiadał o przeszłości, teraźniejszości i planach na przyszłość tej rastafariańskiej społeczności. Zdecydowanie można określić wyprawę w Góry Błękitne jako atrakcję zarówno dla oka jak i dla ducha.
Ocho Rios
Mając możliwość zwiedzenia jeszcze "kawałka" Jamajki postanowiliśmy wybrać się do miasta popularnie zwanego przez Jamajczyków "Ochie", które szykowało się na wielkie urodzinowe przyjęcie znanego dancehall'owego artysty, otoczonego złą sławą Ninja Man'a. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy publicznym transportem, busem kursującym z Kingston. Jest to najtańszy sposób na przemieszczanie się na większe odległości na Jamajce, bardzo popularny wśród mieszkańców Wyspy. Pierwszy szok przeżyliśmy na dworcu autobusowym w Kingston, z którego odjeżdżają wspomniane busy. To chaotyczne Kingston, które już poznaliśmy, w porównaniu do dworca było szczytem zorganizowania i porządku. Na dworcu roiło się od głośnych sprzedawców wszelkich dóbr, z których każdy chciał Ci sprzedać swój towar, przepychających się obładowanych pasażerów wybierających się w różnych kierunkach, trąbiących pojazdów... Harmider, hałas taki, że nie słychać własnych myśli, wszystko w ciągłym ruchu... Chaos to zdecydowanie zbyt łagodne określenie :) Co chwila napotykaliśmy zaciekawione spojrzenia - chyba nieczęsto widuje się tam białasów. Drugi szok nastąpił już po odnalezieniu właściwego pojazdu. Nasz przewodnik po upewnieniu się, że ten właśnie bus jedzie do Ochie stwierdził, że wsiadamy. Wsiadamy? ale nie ma gdzie bo bus jest pełny. Tak nam się przynajmniej wydawało, jednak okazało się, że po kilku zabiegach wygospodarowano jeszcze przestrzeń dla naszej piątki. I jeszcze kilku pasażerów. Co ciekawe, jamajskie busy nie jeżdżą według rozkładu jazdy, bus odjeżdża wtedy kiedy jest pełny, a pełny znaczy pełny - w każdym z rzędów siedzeń składających się z czterech krzesełek siedzi pięć osób (niezależnie od postury). Jeszcze chwila i wyruszyliśmy, czując się trochę jak atrakcja turystyczna dla innych pasażerów - dyskretnym i mniej dyskretnym spojrzeniom na grupkę whiteys nie było końca. Droga, mimo średniego komfortu minęła dość szybko, czas umilała nam lokalna stacja radiowa nadająca starsze i nowsze przeboje reggae. W Ochie znaleźliśmy się wczesnym wieczorem, zostawiliśmy bagaże w hotelu i ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Ocho Rios w naszym odczuciu to miasto o dwóch różnych obliczach. W dzień nie odbiega zbytnio od tego jak wygląda turystyczny nadmorski kurort. Sporo turystów, sklepy z pamiątkami, knajpki i restauracje, nabrzeże do którego przybijają wycieczkowce. W nocy oblicze miasta zmienia się: pojawiają się stragany z ulicznym jedzeniem, napojami i innymi artykułami, widać zdecydowanie mniej turystów, a więcej lokalnych mieszkańców. Następnego dnia zrobiliśmy zakupy na lokalnym targu owocowo-warzywnym, zwiedziliśmy lokalny craft market i oddaliśmy się słodkiemu lenistwu przy przepięknych, rzadko uczęszczanych wodospadach na obrzeżach Ochie. Po takim wypoczynku byliśmy gotowi na wieczorne szaleństwa na urodzinach Ninja Man'a. Przy wejściu do parku, w którym odbywał się bashment pojawiliśmy się około północy, i mimo sporej kolejki po chwili byliśmy w środku. To była kwintesencja jamajskiej imprezy: potężne nagłośnienie, bas przeszywający na wskroś i mnóstwo zmieniających się co chwila wokalistów wykonujących swoje utwory, komentujących aktualne wydarzenia społeczno-polityczne, nawiązujących do występów poprzedników i oczywiście składających życzenia urodzinowe jubilatowi. Wystąpili m.in. David Rodigan (!), Major Mackerel, Junior Reid, Macka Diamond, Etana, Burro Banton, Josey Wales, Peter Metro, George Nooks, Fantan Mojah, Bounty Killer, no i oczywiście sam Ninja Man. Zabawa była przednia, wszechobecne wuwuzele spowodowały, że pisk w uszach utrzymywał się jeszcze przez co najmniej dobę. Z ciekawostek, za jedzenie i napoje na takim evencie nie płaci się gotówką, a kuponami. Żeby wymienić gotówkę na kupony należy udać się do odpowiedniego samochodu gdzie przez okno można dokonać transakcji wymiany, ale by tego dokonać należy wcześniej odstać swoje w "kolejce", tj, tłumie przepychających się i pokrzykujących na siebie Jamajczyków otaczających samochód. Ale co to dla Polaków zaprawionych w kolejkowych bojach. Droga powrotna do Treasure Beach, czyli podróż z północy Jamajki na południe upłynęła nam na podziwianiu wschodu słońca, impreza zaś toczyła się dalej.
Negril
Ostatniego dnia, jako że nasz samolot odlatywał wieczorem, postanowiliśmy w drodze na lotnisko zahaczyć o Negril - chyba najbardziej znany turystyczny kurort na Jamajce. Opinie na jego temat były bardzo rozbieżne - część osób zachwycała się najpiękniejszą plażą na całej Wyspie, inni narzekali na tłumy amerykańskich i niemieckich turystów oraz ogromną ilość nachalnych sprzedawców, od których nie można się opędzić. Postanowiliśmy przekonać się na własnej skórze, a prawda okazała się leżeć pośrodku. Rzeczywiście urokliwa plaża z jasnym piaskiem ciągnie się przez kilka kilometrów, a cała turystyczna infrastruktura bardziej przypomina tą znaną z zachodnioeuropejskich kurortów, niż tą, z którą spotykaliśmy się wcześniej w innych częściach Jamajki. Co do nachalnych sprzedawców to wszelkie zasłyszane opowieści okazały się przesadzone (przynajmniej z naszego punktu widzenia), za to imprezowe ulotki rozłożone na stolikach w beach barach nie pozostawiały wątpliwości, że muzycznie dzieje się tam naprawdę dużo, a wachlarz wykonawców, których w ciągu najbliższych kilku dni można było zobaczyć i usłyszeć na żywo robił ogromne wrażenie. Po krótkim plażowaniu nasz nieoceniony rasta kierowca zabrał nas do jednej z lepszych restauracji, jaką mieliśmy okazję odwiedzić w czasie naszego pobytu na Wyspie. Była to knajpka typowa rastafariańska, serwująca wyłącznie tzw. ital food - wegetariańskie jedzenie bez soli, tradycyjne potrawy spożywane przez wyznawców Jah. Smaku tych potraw nie da się zapomnieć - polecamy spróbowanie tej oryginalnej kuchni nie tylko wegetarianom.
A potem już tylko podróż na lotnisko, chwila złudnej nadziei, że może przez korek, który utworzył się na drodze do Montego Bay nie zdążymy na samolot i będziemy zmuszeni zostać na Jamajce. Łezka w oku i mocne postanowienie: musimy tu wrócić na dłużej! Jak to mówią o Jamajce: "Once you go, you know!".